Najpiękniejsze dla mnie chwile naszych islandzkich wakacji spędziliśmy właśnie tu. Czarnych plaż w pobliżu Viku jest kilka. Ta, tuż za samym centrum miasta, znana jest z widoku na Reynisdrangar – skał, które podobno w rzeczywistości są skamieniałymi trollami. Legenda mówi, że gdy wyciągały one na ląd trójmasztowy statek, zostały zaskoczone przez świt i na zawsze przemienione przez promienie wschodzącego słońca. Żal trochę biedaków, ale trzeba przyznać, że roztaczając wokół swoją magię, cudnie zdobią to miejsce. Drugą najbardziej znaną plażą jest, uznawana za jedną z najpiękniejszych na świecie, Reynisfjara. Znana jest przede wszystkim z pionowych bloków skalnych i zbudowanej z nich jaskini. My najwięcej czasu spędziliśmy jednak tuż obok, na mniejszej i nie tak popularnej plaży Kirkjufjara, z której widok rozciąga się na łuki skalne i cypel Dyrhólaey (warto go odwiedzić dla latarni i niesamowitego krajobrazu). Czarne jak węgiel wybrzeże z zalegającymi na nim bazaltowymi skałami i rozsypanymi między nimi owalnymi, gładkimi kamykami wyglądało dla nas spektakularnie. A gdy jeszcze do tego chmury się rozeszły… coś fantastycznego. Wpatrywanie się we wzburzone fale, stąpając po czarnym piasku złocącym się promieniami zachodzącego słońca, jest moim najcenniejszym wspomnieniem. Muszę się przyznać, że w ogóle mam wielki sentyment do mórz i oceanów. To pewnie dlatego, że mieszkam w górach ;)
O tym, jak piękne i dzikie są Fiordy Zachodnie słyszeliśmy wiele. Nam podobały się niesamowicie, tym bardziej, że przez większość czasu towarzyszyło nam błękitne niebo, słońce w pełni i jedynie delikatny wiatr. Statystyki mówią, że dociera tu około 9% turystów odwiedzających Islandię, więc tłoku raczej nie ma, a i miejscowych nie spotkacie zbyt wielu. Gdy dotarliśmy na nasz kemping w Reykhólar, nastawieni na kolejną, wieczorną kąpiel w cudownym, geotermalnym basenie z widokiem na ocean, zdziwiliśmy się ogromnie: otwarte od 18 do 21. Szczęśliwie załapaliśmy się na ostatnią godzinę. Sympatyczna dziewczyna z recepcji poinformowała nas, że jest jedynym pracownikiem tego obiektu, a od 11 do 18 prowadzi centrum turystyczne, do którego zaprasza nas na poranną kawę. –Za tydzień wyjeżdżam na studia do miasta i nie mam pojęcia kto zajmie się basenem. Wiecie, na Fiordach Zachodnich nie żyje się łatwo. W zimie, z mieszkających tu 150 osób zostaje tylko 5. Wciąż brakuje nam rąk do pracy. Niezwykła dziewczyna w tym niezwykłym miejscu. Wyszła z pracy o 23, dopiero jak skończyła wszystko sprzątać. Surowy klimat i długie dystanse pomiędzy maleńkimi miejscowościami na pewno nie zachęcają do osiedlenia się tu na stałe, ale myślę sobie, że jeśli ktoś szuka niezwykłej przygody, czy pustelni do odnalezienia samego siebie to Fiordy Zachodnie są na to idealnym miejscem, tym bardziej, że pracy tu nie brakuje. Wszyscy zastanawiający się w tym momencie nad jakimś planem B, wiecie gdzie ewentualnie się udać ;)
Czy istnieje coś równie bajecznego jak foki, baraszkujące między pływającymi w wodzie kawałkami lodu, którego kolor jest najbardziej błękitny jaki tylko można sobie wyobrazić? Takie cuda oczywiście na Islandii. Gdy dojechaliśmy kolejno do lagun Fjallsárlón i Jökulsárlón, niebo niestety zaciągnęło się zupełnie chmurami, wiatr wiał z właściwym sobie, islandzkim zacięciem, a po kilkunastu minutach dopadła nas paskuda ulewa. Nie muszę chyba pisać, że laguna lodowcowa nie jest najcieplejszym miejscem w jakim mogliśmy się akurat znaleźć. Zmarznięci i zmoknięci, a niektórzy z nas nawet odrobinkę podenerwowani, schowaliśmy się w nadbrzeżnym baro-sklepie z pamiątkami, gdzie delektowaliśmy się bułką z masłem (tak, jedną), zapijaną herbatą (również w liczbie jeden). Niestety o dalszym robieniu zdjęć nie było już mowy, a tym bardziej o pływaniu amfibią (zawsze chciałam spróbować!) po lagunie. Czy mimo wszystko, dla tych 15 minut cieszenia się widokiem, warto było jechać taki kawał? Pisząc z perspektywy czasu, (siedząc w suchym, ciepłym fotelu i popijając pachnąca kawę) nie mam żadnych wątpliwości, że tak ;)
Po lądowaniu na Islandii, kiedy tylko opuściliśmy samolot, z każdej strony zaatakowały nas wizerunki maskonurów: maskonury na pocztówkach, maskonury na okładkach książek, maskonury pluszaki, maskonury breloczki… Podobizny przeuroczych ptaszysk panoszyły się wszędzie i zaczęłam mieć nadzieję, że potknę się o jakiegoś żywego przedstawiciela tego gatunku, gdy tylko opuścimy lotnisko. Niestety, nasze poszukiwania okazały się być długie, i przez kolejne dni kończyły się fiaskiem. Sympatyczne stworki udało nam się spotkać dopiero pod koniec naszej wyprawy, na Látrabjarg – znajdującym się na Fiordach Zachodnich, najbardziej wysuniętym na zachód miejscem wyspy i całej Europy. Żeby tam dotrzeć i je zobaczyć, zdecydowaliśmy się na ponad dwugodzinną przeprawę szutrową drogą, naszą wypożyczoną, nowiutką Fiestą. Zapłaciliśmy za to kilkoma odpryskami lakieru i oponą do wymiany, ale na osłodę tej ekspedycji mieliśmy towarzystwo niemieckich autostopowiczów i to co czekało nas na jej końcu, a były to całe stada maskonurów! Byliśmy przeszczęśliwi, ale najwięcej frajdy miało Maleństwo, które było ogromnie zafascynowane możliwością przyglądania się tym ptakom z tak bliska. Zwierzaki okazały się super słodkie, super miłe i super fotogeniczne. Nie wiele zwierząt tak chętnie pozuje do zdjęć, więc wybaczcie, ale z setek kadrów i tak ograniczyłam się możliwie najbardziej ;)
Jeśli ktoś zapyta, co na Islandii wywarło na nas największe wrażenie, odpowiemy, że nie były to gorące gejzery, spektakularne wodospady, ani nawet potężne lodowce. A to dlatego, że wszystkie te rzeczy widzieliśmy już gdzieś, kiedyś i to co spotykamy teraz postrzegamy już zawsze w porównaniu do tego co przeżyliśmy wcześniej. Wyjątkiem są pola lawy. Niesamowite, zamieszkiwane przez tajemnicze trolle, ciągnące się po horyzont obszary, zupełnie czarne lub porośnięte soczyście zielonym, miękkim mchem. Pokrywają ogromny obszar, bo podobno aż 30% powierzchni Islandii. Patrząc na to, gdzie w ich pobliżu znajdują się wulkany, ciężko uwierzyć, że są tak rozległe. Ze względu na niepowtarzalny kształt i barwę, wykorzystaliśmy je oczywiście do kolejnej sesji dokumentującej dzieciństwo naszego Maleństwa. Jak bardzo bym nie narzekała na Islandię, kocham ją za to, że takie i inne nie-z-tej-Ziemii miejscówy, są niemalże za każdym zakrętem :D
Nie wiem jak to wytłumaczyć, ale jest coś niezwykłego w tym samolocie. Niby większość zdemontowana: silnika brak, sterów brak, skrzydeł brak… ale jednak dla samej tej skorupy, będącej pośrodku czarnej, kamiennej plaży, warto tam pojechać. Historia wraku, na przekór sporego potencjału do sensacji, jest bardzo prozaiczna: Dakota wylądował tu awaryjnie w 1973 roku przerywając lot na trasie z Hofn do Keflaviku. Na pokładzie było kilka osób i szczęśliwie nikomu nic się nie stało. Samolot pozostawiony na pastwę losu był coraz bardziej demontowany, aż został z niego właściwie tylko kadłub, który jest w tym momencie super atrakcyjnym, choć odrobinę kontrowersyjnym obiektem turystycznym (więcej informacji na ten temat tu: http://islandianabis.blogspot.com). Ja należę do tych, którzy też gorąco polecają go odwiedzić, tym bardziej jeśli macie do dyspozycji samochód 4×4. My co prawda, naszą Fiestą jakoś daliśmy radę ;) Jeżeli też się zdecydujecie, żeby dotrzeć tam osobówką (bo jest to jak najbardziej do zrobienia!) radzimy jechać bardzo ostrożnie i fajnie jeżeli, w przeciwieństwie do nas, byliście na tyle ogarnięci, że wykupiliście wcześniej ubezpieczenie na drogi szutrowe (i dodatkowo szyby). Nam udało się wyjść bez większych szkód, ale różnie to bywa, więc jeśli nie macie ubezpieczenia, sami przekalkulujcie jak silne macie nerwy i przede wszystkim na pokrycie jakich ewentualnych zniszczeń pozwala Wasz budżet. Jak to mówią: ryzyk – fizyk ;)
Przed przylotem na Islandię, zupełnie nie wiedziałam czego spodziewać się po jej stolicy. Reykjavik kojarzył mi się jedynie z kościołem o dziwnej architekturze i niczym poza tym. Absolutnie nie jestem przeciwniczką kościołów, ani żadnych innych świątyń, ale jeszcze przed wyjazdem obiecałam sobie, że na moich zdjęciach spróbuję pokazać coś innego. Coś, co da choć odrobinę szerszy pogląd na to miasto, które jest przecież miastem kultowym, oferującym tak bogate życie nocne i artystyczne, że przylatują tu imprezować ludzie z Berlina, Londynu, Nowego Jorku i wielu innych miast. Wpisów pokazujących mój Reykjavik będzie kilka. W pierwszym z nich zamieszczam zdjęcia Harpy – fenomenalnego budynku Opery Islandzkiej, który zupełnie mnie oczarował. W 2013 roku obiekt dostał, przyznawaną co dwa lata, nagrodę architektoniczną Unii Europejskiej. Jego konstrukcja robi ogromne wrażenie. Znalazłam informacje, że: „elewacja zainspirowana jest naturą. Geometryczna struktura fasad nawiązuje do kolumn bazaltowych, które są charakterystyczne dla wulkanicznego pejzażu Islandii. Szlifowane szkło rozprasza w dzień odbicie portu i nieba, a po zmroku tworzy błyszczącą, mieniącą się milionami świateł kompozycję.” Nie dopisywałabym do konstrukcji Harpy, aż takich teorii, ale faktem jest, że to chyba najbardziej fotogeniczny budynek jaki widziałam i gdybym miała mieć sesję ślubną robioną na Islandii, był by obowiązkowym punktem na mojej liście.
Po przylocie na Islandię, dwa dni spędziliśmy u naszych dobrych znajomych w Reykjaviku, a trzeciego dnia, pełni obaw o obiad i nocleg, wyruszyliśmy naszym wypożyczonym samochodem w drogę. Pierwszy na naszej trasie był oczywiście Złoty Krąg – zestaw atrakcji, do których dociera chyba każdy turysta przylatujący na Islandię. Składają się na niego przede wszystkim: park narodowy Þingvellir, w którym można zobaczyć miejsce, gdzie stykają się płyty tektoniczne – euroazjatycja i północnoamerykańska, gejzer Stokkur razem z aktywnym niestety jedynie sporadycznie słynnym Geysirem (od którego nazwę wzięły wszystkie gejzery) oraz wodospad Gulfoss, którego ogrom wywarł na nas największe wrażenie. Maleństwo największym zachwytem obdarzyło jednak Stokkur. Kilkuminutowe oczekiwanie na jego erupcję okazało się być bardzo fascynujące, a wybuch wywoływał już tylko falę krzyków, pisków, podskoków i ogólnej radości. Nie wiem jak długo musielibyśmy tu stać, żeby mu się znudziło. Późnym wieczorem dotarliśmy na jedno z najbliższych Geysirowi pól namiotowych – Brautarholt. Tam kupiliśmy karnet na 28 noclegów, możliwych do zrealizowania na kilkudziesięciu, rozmieszczonych na całej Islandii polach (http://campingcard.is/campsites/). W naszym tysiącgwiazdkowym hotelu było dość chłodno (temperatura w nocy spadła do około 5st.), ale dzięki inwestycji w super ciepłe śpiwory nie zmarzliśmy ani tej, ani żadnej innej nocy. Mimo pewnego dyskomfortu, z którym nierozerwalnie łączy się biwakowanie, byliśmy przeszczęśliwi widząc jak świetnie odnajduje w nowej sytuacji nasze Maleństwo. I co tu dużo mówić – najzwyklejszy makaron z sosem pomidorowym, który popijając zieloną herbatą, pochłanialiśmy w zawrotnym tempie, tak dobrze nie smakował już dawno :))
Bez wątpienia, jednym z najbardziej spektakularnych islandzkich cudów są wodospady. W czasie naszego dwutygodniowego wyjazdu widzieliśmy ich dziesiątki, jeżeli nie setki, bo mniejsze i większe spływające z gór strumienie, są właściwie wszędzie. Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że Islandia jest krajem z największą ilością wodospadów na świecie, a na pewno z największą ilością wodospadów w przeliczeniu na jednego mieszkańca ;) Wśród tak ogromnej konkurencji, moim ulubieńcem został Seljandfoss, cudowny wodospad, który można obejść dookoła. Uczucie, gdy widzi się przed sobą szumiącą ścianę wody jest tak niezwykłe, że porusza jakąś nieznaną, romantyczną część osobowości. Co tu dużo mówić – będąc tam, żałowałam, że oświadczyny mamy już za sobą :D Pół godziny drogi dalej, znajduje się inny, bardzo popularny na południu Islandii wodospad, Skógafoss. Jego ogrom robi niesamowite wrażenie. Przyznam, że psuły nam je odrobinę tłumy turystów, ale to jest właśnie cena, jaką płaci się jadąc w sierpniu dla „dobrej pogody” ;)
Bardzo długo zastanawiałam się jak zacząć. Islandia to miejsce niezwykłe, cudowne, magiczne… Oglądając nasze zdjęcia pewnie i tak nie uwierzycie w nic innego. Napiszę teraz coś bardzo mało blogerskiego i zupełnie niemodnego: te dwa tygodnie na Islandii były najbardziej wymagającą wyprawą na jakiej byliśmy. Bardziej nawet niż podróż dookoła świata, gdy przez cały rok wszystko co mieliśmy, mieściło się w dwóch plecakach (przy czym istotne jest, że byliśmy wtedy jeszcze we dwoje). Islandzkie ceny (ich wysokość narzuciła chyba jakaś pozaziemska cywilizacja) w zestawieniu z ulewnym deszczem i wiatrem, tworzą nie do końca wesołe warunki dla ludzi z małym, ruchliwym dzieckiem. No, może jednak odrobinę wesołe, bo wizja rozbijania namiotu w takich chwilach jest po prostu jakimś żartem. Tego jednak nie zobaczycie na zdjęciach z prostego powodu: ciężko robić zdjęcia, gdy deszcz zalewa Ci obiektyw, a wiatr wyrywa aparat ;) Ale koniec narzekania, bo tak naprawdę mieliśmy tylko trzy mocno deszczowe dni i po zmianie taktyki na „jedziemy nie ważne gdzie, byleby nie padało”, było naprawdę świetnie. Jak się bawiło Maleństwo? Jemu najmniej przeszkadzała deszczowa aura. Największe ulewy smacznie przesypiało w samochodzie, a gdy chmury choć na chwilę rozstępowały się, zakładało kalosze i cieszyło się skakaniem po kałużach, zajadając obowiązkowo lody. Spanie pod namiotem było oczywiście największym hitem. Drugim chyba po gejzerach, przy których Maleństwo mogłoby spędzić cały dzień bez najmniejszego znudzenia, i basenach geotermalnych, z których dobrodziejstw korzystaliśmy prawie codziennie. Pozostawiam Was zatem z pierwszymi kadrami z niesamowitej krainy lodu i ognia, rozpoczynającymi relację z naszej wyprawy. Jeśli trafiliście tu, bo zastanawiacie się nad kupieniem lotu właśnie w tym kierunku, pamiętajcie o tym, że nie wszystko było takie piękne i kolorowe na jakie wygląda. Zdjęć zrobiliśmy tysiące (chyba coś takiego jak nieudane zdjęcie z Islandii w ogóle nie istnieje), więc dajcie znać jak będziecie mieli już dość ;)
PS. Jeżeli ktoś szukał początku tęczy, mam dla niego dobre wieści. Gdzie indziej mogłaby się zaczynać jeśli nie właśnie tu? :)
Najnowsze komentarze