Czytam właśnie, że bycie mamą nie polega wpatrywaniu się z rozczuleniem w uśmiechy różowego bobasa jak z reklamy. Serio? :D No dobra, powiem Wam prawdę – nie dajcie się zwieść tym słodkim oczkom, bo łatwo nie jest, ale widocznie też nie tak źle, skoro coraz intensywniej rozglądamy się za tanimi biletami na jakiś ciepły kraniec świata. W końcu młodszy Misiaczek kończy dziś dwa miesiące, czas się ogarnąć! ;)
Można objechać świat dookoła w poszukiwaniu sensu, ale smutna prawda jest taka, że nic to nie da, jeżeli się nie ma go w sobie :)
Chciałabym, żeby macierzyństwo było jak chwila złapana w tym słonecznym kadrze. Moje w większości niestety nie jest. Zamiast radosnej zabawy nad bajecznie błękitnym morzem, podczas gdy pachnący, ciepły wiatr rozwiewa włosy, często przypomina raczej wyprawę z ciężkim plecakiem w góry. I to bynajmniej nie w nasze pagórkowate Beskidy, ani nawet nie w trochę wyższe Tatry, a bardziej w same Himalaje. Sporo czasu zasuwa się pod górę w pocie czoła, nie widząc nawet końca tej mordęgi (gdy ktoś mówi, że sama przecież tego chciałam, przyznaję – tak, chciałam – co nie znaczy, że kocham ciężkie podejścia), a chwile jak ta ze zdjęcia są miłymi wypłaszczeniami z pocztówkowymi widokami, czy polankami, na których można choć trochę poleżeć w trawie i złapać oddech, ciesząc się pachnącym wiatrem i zimnym napojem z plecaka.
Najbardziej w tym wszystkim obawiam się jednak nie tego, ile jeszcze drogi przede mną, ale tego, że macierzyństwo przypomina wyprawę w góry, chyba nawet bardziej z jeszcze innego powodu: bo czy gdy osiąga się szczyt, nagle, w jakiś magiczny sposób, wspomnienie drogi nie wydaje się być super frajdą, a jedyną myślą kołaczącą się w głowie nie jest „ja chcę jeszcze raz!”?
Wszystkim cudownym mamom, dźwigającym codziennie swój plecak na ten najpiękniejszy szczyt, od którego zdobycia dużo wspanialsza jest sama droga, życzę dużo siły, jak najmniej stromych podejść i wielu słonecznych chwil, które czynią całą tę przedziwną ekspedycję wartą zachodu.
Wspaniałego dnia :)
Ostatnio często myślę o tym, jak cudownie byłoby gdyby nasze Maleństwo nigdy nie dorosło. Jest teraz wystarczająco samodzielne, a przy tym takie słodkie i radosne, uśmiecha się niesamowicie, uroczo wymawia każde nowe słowo, a na przebudzenie daje mi najsłodsze buziaki na świecie. Nie chcę, żeby poszło do przedszkola i stało się pyskatym dzieciakiem, później bezczelnym nastolatkiem, niezależnym studentem, aż w końcu… żeby odeszło na zawsze. Ktoś kiedyś powiedział mi, że dziecko to taki szczególny gość: pojawia się w domu angażując wszystkich wokoło, zostaje na kilkanaście lat, a potem odchodzi w świat i nie wolno go wtedy zatrzymywać. Co więcej, już jego pierwsze kroki są pierwszymi, które oddalają go od domu. Oczywiście to bardzo uproszczony model, ale coś chyba w tym jest. Jednocześnie tak trudno się nam do tego naszego gościa nie przywiązać. Szczególnie my, matki musimy mieć się na baczności! Dobrze znaleźć w sobie motywację, żeby nie zatracić się zupełnie w macierzyństwie, ale pielęgnować swoje pasje, przyjaźnie, może czasem nawet wyjeżdżać bez ukochanego maleństwa. Jeśli o to nie zadbamy, rośnie zagrożenie, że powoli, powoli nastąpi w nas przemiana w zgorzkniałą rodzicielkę, która grając na uczuciach swojego dziecka unieszczęśliwia je, bo „tyle przecież poświeciła (jak ja nie znoszę tego słowa), a Ty teraz: wyjeżdżasz/wolisz znajomych/zbyt rzadko mnie odwiedzasz!”.
Najnowsze komentarze