Początkiem tego roku, przytłoczeni zimnem, deszczem i kolejnymi chorobami, polecieliśmy szukać słońca do Afryki. To była nasza pierwsza wyprawa na ten kontynent, a do tego pierwsza z dwójką dzieci (mały Olek miał wtedy pół roku), więc wybór miejsca nie był przypadkowy. Na Mauritius zdecydowaliśmy się, kierując się przede wszystkim tym, że jest to kraj pod wieloma względami bezpieczny, praktycznie nie ma tam malarii, ani innych tropikalnych chorób, a co za tym idzie, nie obowiązują nas żadne szczepienia. Są tam natomiast rajskie plaże, turkusowa woda, zielone dżungle, indyjskie świątynki i cudowne jedzenie. A to, co w ogóle zwróciło naszą uwagę na tę wyspę, to fakt pojawienia się, chyba po raz pierwszy, bezpośrednich lotów na Mauritius z Polski i co więcej, były to loty w przystępnej cenie. Ale po kolei.
Mauritius to bajka i to bajka szalenie zaskakująca. Lecieliśmy do Afryki, a wylądowaliśmy w Indiach. A właściwie w ich bogatszej wersji. Prawie 70 procent mieszkańców wyspy ma indyjskie korzenie i mimo że ich przodkowie przybyli tu kilka pokoleń temu, wiele kobiet nadal nosi tradycyjne indyjskie stroje, co rusz spotyka się hinduskie świątynie czy kapliczki, budynki wyglądają typowo indyjsko, a restauracje nie tylko serwują indyjskie specjały, ale i często umilają czas klientom bollywodzkimi hitami. Nam nie przeszkadza to zupełnie, bo Indie są nam bardzo bliskie (nie mówiąc już o miłości do indyjskiej kuchni!), a w odróżnieniu od nich, nie ma tu tłumów. Co więcej, nie ma też naganiaczy, namawiaczy i naciągaczy, a jeżeli ktoś zdecyduje się nam jednak coś zaoferować to na „nie, dziękuję” odpowiada „jasne, miłego dnia zatem” i posyła nam uśmiech.
Najnowsze komentarze