Prezenty, prezenty i jeszcze trochę prezentów (jakby co)
Jestem odrobinkę przerażona, a może nawet bardziej niż odrobinkę. Kilka dni temu wzięłam dzień wolnego, żeby oficjalnie dołączyć do zakupowego szaleństwa. Książka dla siostry, kurtka dla siostrzenicy, gra dla męża, porcelanowa filiżanka dla… i tak do końca skrupulatnie spisanej listy, żeby przypadkiem niczego nie zapomnieć.
Przez bramy lokalnego Źródła Wszelkiego Badziewia przemknęłam tuż po otwarciu. Pierwsze dwie godziny było stosunkowo przyjemne, a potem zaczął się prawdziwy szał. Tracąc cierpliwość w niekończących się kolejkach, patrzyłam zdruzgotana na biegających po kilkupiętrowym przybytku podobnych mi nieszczęśników, gorączkowo szukających tego wyjątkowego czegoś ze swojej listy zakupów. Spojrzałam do mojej torby. Książka kupiona, ale co jeśli się nie spodoba? Powinnam dokupić drugą czy może coś jeszcze innego: ozdobną świeczkę, haftowany obrus czy aniołka ze srebrzystymi skrzydłami? Głupio przecież dostać prezent, który się nie podoba. Lepiej kupię dwa, większa szansa, że coś trafię. A co jeśli obydwa się nie spodobają? Jeszcze gorzej… Kurtka dla siostrzenicy jest, mam nadzieję, że rozmiar dobry. Całe szczęście przemiła pani przy kasie poinformowała mnie, że ze względu na okres świąteczny przedłużono termin zwrotów do połowy stycznia. Uff. Kolejna na liście jest filiżanka. Znowu trzeba pokonać kilka kilometrów, bo sklep z ceramiką jest dokładnie po drugiej stronie galerii. Potem jeszcze tylko szybki skok na jarmark, żeby dla ukochanych cioć zdobyć najśliczniejsze i najbardziej autentyczne rękodzieło w okolicy.
Po kilku godzinach, dźwigając naręcze toreb i wymęczona jak po przebiegnięciu co najmniej półmaratonu, uświadomiłam sobie najgorsze: gdy już pozbędę się zawartości wszystkich moich pakunków, dostanę mniej więcej taki sam (jeśli nie większy) stosik i będę musiała zabrać go ze sobą do domu. Oznacza to, że po Świętach będę zmagać się z kolejnym prezentowym problemem: co z tą kupą szczęścia teraz zrobić?!
Niby można zwrócić, sprzedać przez Internet, oddać potrzebującym, ale czy to jest w porządku wobec osoby, która podobnie jak ja biega tam gdzieś teraz spocona szukając dla mnie wymarzonego podarunku?
Wyobraziłam sobie ten magiczny, wigilijny wieczór, zapach pierniczków, blask świec, dźwięki kolęd, a pośrodku salonu pachnącą, ustrojoną światełkami choinkę, otoczoną prezentami w promieniu kilku metrów. Pod nią nasze Maleństwo, które rozpakowuje kolejne i kolejne paczki, aż w końcu zostaje zasypane prezentami tak, że ledwo może wygramolić się z ich sterty, a przygniecione kolejkami, samolotami i misiami z trudnością łapie oddech…
Wśród tych nieocenionej wartości skarbów znajdzie się sporo rzeczy kompletnie nie adekwatnych do jego wieku, które troskliwym krewni i znajomi postanowili kupić na zaś, bo w końcu kiedyś przecież się przydadzą. Inną grupę stanowią te, które weźmie do ręki tylko raz i na tym zabawa się skończy. Całe szczęście jest szansa, że jedna lub dwie zabawki przetrwają próbę atrakcyjności dla dwulatka, co da mi może mi może kilka chwil wytchnienia od wymyślania kolejnych i kolejnych zabaw w długie, zimowe wieczory, które jeszcze przed nami. Ale jak mam wychować go na dobrego, wrażliwego człowieka, który szanuje i z namaszczeniem traktuje książki oraz zabawki, w sytuacji gdy on dostaje je na pęczki? Czy w przyszłości nie wyrośnie na zblazowanego nastolatka, którego już nic nie cieszy i który o niczym nie marzy? I najważniejsze: czy przywiązując tak ogromną wagę do prezentów nie dajemy mu sygnału, że to właśnie prezenty stanowią istotę Świąt Bożego Narodzenia? A gdyby każdy z nas, nawet Ci najmłodsi, dostał po jednym albo dwóch prezentach, czy rzeczywiście byłby to problem?
Wracając do domu późnym popołudniem pomyślałam jeszcze, że może powinnam na koniec wstąpić do meblowego obejrzeć jakieś szafy i kufry, które będą w stanie to wszystko pomieścić. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że chyba jednak nie tak powinno to wszystko wyglądać. Nie chodzi mi o to, żeby pod choinką było pusto, ale o zachowanie jakiegoś rozsądnego umiaru. Rozumiem, że czasy PRLu dawno już za nami, na wiele więcej nas stać i nawet możliwe jest, żeby to wszystko dostać, ale czy naprawdę warto? Czy nie lepiej jednak, zamiast na prezentach dla bliskich, skupić się na jakości spędzanego wspólnie z nimi czasu? I jak w ogóle kupować wymarzone prezenty dla osób, które wszystko mają, albo dla tych, które widujemy raz czy dwa razy do roku?
Nie wiem jak wyjść z tej sytuacji tak, żeby nikogo nie urazić, a jednocześnie nie brać więcej udziału w tej zbiorowej, konsumpcyjnej histerii, która bardziej mnie męczy niż cieszy. Zdaję sobie sprawę, że wiele osób, ze względu na skromne, a nawet bardzo skromne warunki finansowe jest po dokładnie drugiej stronie tego problemu, a ta świadomość sprawia, że czuję się jeszcze gorzej.
Sama mam wszystko czego potrzebuję i nie za bardzo wiem co powinnam odpowiedzieć na pytanie kuzynki: jaki prezent ucieszyłby Cię najbardziej? Jak mam jej powiedzieć, że marzę, żeby dostać zapach palącego się w kominku drewna, smak wigilijnych mandarynek, nieśmiertelność rodziców, jasność umysłu chorej babci i koniecznie wielkie pudło śmiechu mojego dziecka, żeby mi go starczyło w przyszłości na te święta, kiedy będzie gdzieś daleko?
Życzę Wam w tym roku, zamiast góry prezentów, wspaniałej, wigilijnej kolacji, akceptacji ze strony najbliższych, uśmiechu mamy, dowcipów wujka, czasu na nudę, hektolitrów barszczu z uszkami, a przede wszystkim wypoczynku od tego, co Was przytłacza. Wesołych Świąt!
PS. Ostatnie zdjęcie zrobiliśmy szopce na Wyspie Wielkanocnej. Czy nie jest cudowna? :D

33 komentarze