Nie wiem jak to wytłumaczyć, ale jest coś niezwykłego w tym samolocie. Niby większość zdemontowana: silnika brak, sterów brak, skrzydeł brak… ale jednak dla samej tej skorupy, będącej pośrodku czarnej, kamiennej plaży, warto tam pojechać. Historia wraku, na przekór sporego potencjału do sensacji, jest bardzo prozaiczna: Dakota wylądował tu awaryjnie w 1973 roku przerywając lot na trasie z Hofn do Keflaviku. Na pokładzie było kilka osób i szczęśliwie nikomu nic się nie stało. Samolot pozostawiony na pastwę losu był coraz bardziej demontowany, aż został z niego właściwie tylko kadłub, który jest w tym momencie super atrakcyjnym, choć odrobinę kontrowersyjnym obiektem turystycznym (więcej informacji na ten temat tu: http://islandianabis.blogspot.com). Ja należę do tych, którzy też gorąco polecają go odwiedzić, tym bardziej jeśli macie do dyspozycji samochód 4×4. My co prawda, naszą Fiestą jakoś daliśmy radę ;) Jeżeli też się zdecydujecie, żeby dotrzeć tam osobówką (bo jest to jak najbardziej do zrobienia!) radzimy jechać bardzo ostrożnie i fajnie jeżeli, w przeciwieństwie do nas, byliście na tyle ogarnięci, że wykupiliście wcześniej ubezpieczenie na drogi szutrowe (i dodatkowo szyby). Nam udało się wyjść bez większych szkód, ale różnie to bywa, więc jeśli nie macie ubezpieczenia, sami przekalkulujcie jak silne macie nerwy i przede wszystkim na pokrycie jakich ewentualnych zniszczeń pozwala Wasz budżet. Jak to mówią: ryzyk – fizyk ;)
Bardzo długo zastanawiałam się jak zacząć. Islandia to miejsce niezwykłe, cudowne, magiczne… Oglądając nasze zdjęcia pewnie i tak nie uwierzycie w nic innego. Napiszę teraz coś bardzo mało blogerskiego i zupełnie niemodnego: te dwa tygodnie na Islandii były najbardziej wymagającą wyprawą na jakiej byliśmy. Bardziej nawet niż podróż dookoła świata, gdy przez cały rok wszystko co mieliśmy, mieściło się w dwóch plecakach (przy czym istotne jest, że byliśmy wtedy jeszcze we dwoje). Islandzkie ceny (ich wysokość narzuciła chyba jakaś pozaziemska cywilizacja) w zestawieniu z ulewnym deszczem i wiatrem, tworzą nie do końca wesołe warunki dla ludzi z małym, ruchliwym dzieckiem. No, może jednak odrobinę wesołe, bo wizja rozbijania namiotu w takich chwilach jest po prostu jakimś żartem. Tego jednak nie zobaczycie na zdjęciach z prostego powodu: ciężko robić zdjęcia, gdy deszcz zalewa Ci obiektyw, a wiatr wyrywa aparat ;) Ale koniec narzekania, bo tak naprawdę mieliśmy tylko trzy mocno deszczowe dni i po zmianie taktyki na „jedziemy nie ważne gdzie, byleby nie padało”, było naprawdę świetnie. Jak się bawiło Maleństwo? Jemu najmniej przeszkadzała deszczowa aura. Największe ulewy smacznie przesypiało w samochodzie, a gdy chmury choć na chwilę rozstępowały się, zakładało kalosze i cieszyło się skakaniem po kałużach, zajadając obowiązkowo lody. Spanie pod namiotem było oczywiście największym hitem. Drugim chyba po gejzerach, przy których Maleństwo mogłoby spędzić cały dzień bez najmniejszego znudzenia, i basenach geotermalnych, z których dobrodziejstw korzystaliśmy prawie codziennie. Pozostawiam Was zatem z pierwszymi kadrami z niesamowitej krainy lodu i ognia, rozpoczynającymi relację z naszej wyprawy. Jeśli trafiliście tu, bo zastanawiacie się nad kupieniem lotu właśnie w tym kierunku, pamiętajcie o tym, że nie wszystko było takie piękne i kolorowe na jakie wygląda. Zdjęć zrobiliśmy tysiące (chyba coś takiego jak nieudane zdjęcie z Islandii w ogóle nie istnieje), więc dajcie znać jak będziecie mieli już dość ;)
PS. Jeżeli ktoś szukał początku tęczy, mam dla niego dobre wieści. Gdzie indziej mogłaby się zaczynać jeśli nie właśnie tu? :)
Najnowsze komentarze