Nad dachami Paryża
Bajecznie obudzić się i zastać za oknem fantastyczny paryski widok (przy czym nie mam tu na myśli zupełnie nagiego Francuza, który przechadzał się właśnie, w pozbawionym firan mieszkaniu naprzeciwko naszego, akurat w momencie gdy wyjrzałam przez okno. Biedak na widok mojego aparatu podskoczył i uciekł w głąb pokoju, zakrywając się maleńkim sweterkiem, który naprędce porwał uroczemu bobasowi leżącemu na łóżku obok. Nie powiem, weekend zaczął się ciekawie ;) ).
Dlaczego akurat Paryż? Ano dlatego, że był on jednym z ostatnich miejsc na mojej liście podróżniczych marzeń, a nawet nie on sam lecz słynna wieża, której nazwy nikomu nie trzeba przytaczać. Tak się jakoś poskładało, że mimo całkiem już dojrzałego wieku, a nawet objechania świata wokół, do wieży jakoś nie udało mi się dotrzeć, czemu z okazji moich 30 urodzin (no niestety, nie ma co ukrywać – mówię jak jest ;) ) postanowił zaradzić mój Najwspanialszy z Mężów. W związku z tym, że wyjazd był niespodziankowy i w żaden sposób nie miałam udziału w planowaniu go, Maleństwu nie udało się załapać na bilet i odbyliśmy pierwszy wypad bez niego. Jak to przeżyliśmy? Maleństwo zostało z ukochanymi dziadkami i nie wydawało się być tym specjalnie przejęte, a my… chyba ze sto razy mieliśmy myśl typu: „ależ by mu się to spodobało! jaka szkoda, że nie może się tym cieszyć z nami” (przynajmniej ja), a jednocześnie – nie ma się co oszukiwać – pierwszy raz od baaardzo dawna mogliśmy skorzystać z atrakcji „dla dorosłych”, czyli wieczornego włóczenia się, odwiedzania muzeów, przesiadywania w knajpkach, wstawania w ludzkich godzinach po nocnym przesiadywaniu, a przede wszystkim rozmów tylko we dwoje.
Skłamałabym mówiąc, że nie było wspaniale. Paryż podobał mi się bardzo, a wspomniana wieża najbardziej. W ten wiosenny, słoneczny dzień mogłabym siedzieć przy niej, ciesząc się jej widokiem wiele godzin i nie sądzę, żeby mi się znudziło. Ta, w sumie zupełnie bezużyteczna kupa żelastwa, jest dla mnie w pewien sposób magiczna i ma w sobie tyle uroku, że wystarcza go dla całego miasta, które bez niego, mimo licznych muzeów i majestatycznych budynków, a nawet klimatycznej Sekwany, byłoby jednak jakieś puste. I tak oto kolejne miejsce z listy podróżniczych marzeń zostało odwiedzone, obejrzane, posmakowane, doświadczone. Przyznam, że nieprzeciętna szczęściara ze mnie, bo niewiele mi ich już zostało. To chyba sygnał, że czas się w końcu wziąć za jakieś poważniejsze sprawy, żeby w kolejnym dziesięcioleciu życie nabrało nowego smaku :)
50 komentarzy