góry

W poszukiwaniu zimy

W poszukiwaniu zimy

Za nami wyjątkowy wyjazd. Krzyś z Olkiem to już nie maluchy, więc chociaż kochamy przede wszystkim cieplejsze zakątki Ziemi, w tym roku postanowiliśmy wyjść nieco z naszej strefy komfortu i wyruszyć za Koło Podbiegunowe :) Pojechaliśmy szukać zorzy, reniferów, a przede wszystkim prawdziwej zimy, której niestety nie zaznaliśmy zbyt wiele w tym roku. I udało się! Norweskie Tromso ugościło nas niesamowicie, a to, czego tam doświadczyliśmy, przerosło nasze oczekiwania. Ale po kolei – dziś będzie wyjątkowo praktycznie!

 

TRANSPORT

Z południa Polski dostaliśmy się pociągiem Pendolino do Gdańska (przedziały rodzinne to naprawdę świetna rzecz), a potem liniami Wizz Air prosto do Tromso. Ceny biletów są  bardzo atrakcyjne (w przeciwieństwie do cen na miejscu – jeśli się wybierzecie, polecam zabrać jak najwięcej jedzenia z Polski ;)). W Norwegii wypożyczyliśmy samochód. Bez niego nie wyobrażam sobie tego wyjazdu, tym bardziej, że mieliśmy mało czasu i dzieciaki na pokładzie.

 

NOCLEG

Znaleźliśmy go TU. Ten domek był  bez wątpienia jedną z najmocniejszych stron naszej wycieczki. Pięknie położony, z kominkiem, który nie tylko ogrzewał, ale też tworzył cudowny klimat w czasie wieczornego oczekiwania na zorzę. I właśnie! Najważniejsze to widok – z okna salonu można było obserwować, gdy pojawiała się zorza :D Domek w okresie letnim jest zamieszkiwany przez rodzinę, dlatego jest super wyposażony i mieliśmy tam dosłownie wszystko (łącznie z ekspresem do kawy, zabawkami dla dzieci, sankami, czołówkami i suszarką do butów!). Powiem szczerze, nie były to żadne luksusy, ale czuliśmy się tam świetnie i naprawdę mogę go polecić :)

 

NAJWIĘKSZE ZACHWYTY

Tromso Arctic Reindeer – to niesamowite miejsce, w którym Saamowie (my kojarzymy ich bardziej jako Lapończyków, ale część Saamów nie utożsamia się z tym określeniem) opiekują się reniferami, przychodzącymi do nich na okres zimowy. Kilkusetletnia kultura Saamów, o której mieliśmy okazję posłuchać przy ognisku w namiocie, ich śpiewy, podejście do zwierząt i cała atmosfera, zrobiły na nas ogromne wrażenie. Niesamowitym przeżyciem było przebywanie wśród dzikich reniferów, możliwość ich karmienia, i obserwowania. I dla chłopaków i dla nas – totalna magia!

 

Zorza. Polowaliśmy na nią bardzo zawzięcie, ale chociaż pojawiała się codziennie, to niestety zakrywały ją chmury. Gdy ostatniego wieczoru, niebo rozjaśniło się na godzinę i w końcu mogliśmy ją lepiej zobaczyć, radość była nie do opisania. Zorza hipnotyzowała i moglibyśmy tak stać i patrzeć na nią godzinami. Ale powiem Wam coś, o czym może wiecie, ale czego ja nie byłam wcześniej świadoma – na zdjęciach widzicie to, co widzi aparat, przy ponad dwudziestosekundowym czasie naświetlania! (Magia fotografii! ;) Jestem pewna, że tak powstaje ogromna większość zdjęć, które oglądamy) Zorza, którą my obserwowaliśmy, była jasna, raczej biała albo tylko delikatnie zielona. Oczywiście zdarzają się bardzo intensywne, dobrze widoczne i kolorowe zorze, ale tej zimy podobno było ich w Tromso jedynie kilka. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić jak piękne musiały wtedy być, bo choć nasza należała do tych słabszych, to magia tamtej chwili była niesamowita i cieszyliśmy się jak wariaty :D

Mapę miejsc, gdzie warto wybrać się w Tromso na obserwowanie zorzy, znajdziecie TU.

 

Prawdziwa zima. To było bez wątpienia to, na co najbardziej czekali Olek z Krzysiem. Zaraz po przebudzeniu chcieli biec na śnieg, a gdy my, po zachodzie słońca, mieliśmy już dość, oni wychodzili znów, żeby nie stracić czasem żadnej możliwości wytarzania się, zjeżdżania na sankach i okładania się wzajemnie śnieżkami.

 

Fiordy – wybraliśmy się na Skulsfjord i Ersfjord. Morze, góry i małe skupiska domków wśród nich, a na drodze dzikie renifery. Może fajnie by było tu zamieszkać? :)

 

Fjellheisen – kolej linowa, prowadząca na górę Fløya, z której rozpościera się niesamowity widok na Tromso. Niestety, w czasie naszej wycieczki wiatr był tak silny, że kolejkę zamknięto, a my udaliśmy się na górę pieszo. Da się, choć przyznam, że mi z Olkiem łatwo nie było. Nasz sześciolatek wszedł za to bez problemu, a widoki po drodze naprawdę zapierały dech w piersiach.

 

Poza tym polecamy jeszcze odwiedzić Polarię – akwarium (i muzeum) polarne. Foki, rybki i dużo informacji na temat zmian klimatycznych, zanieczyszczenia oraz tego, co możemy z tym zrobić. W niedzielę jest osobny wykład dla dzieci, kiedy maluchy mogą popytać i podotykać różnych żyjątek. Nasze były zachwycone.

 

PORADY CIOCI KASI ;)

Zabierzcie termos, przyda się w czasie czekania na zorzę.

Dla dzieciaków (dla nas w sumie też) super sprawdziły się stuptuty. Gdy śnieg sięgał do pasa, w butach nadał było sucho i mogliśmy spokojnie realizować nasze plany przez cały dzień.

Momentami przydawały się też raczki na buty.

My zabraliśmy zbyt dużo ciepłych, a zbyt mało średniej grubości ubrań. Nastawiałam się na wielkie mrozy, a temperatura była w okolicach zera i powyżej. Jednego dnia mieliśmy nawet 3 stopnie i deszcz! Oczywiście mogło być inaczej i na pewno warto zabrać ciepłe ciuchy, szczególnie na oczekiwanie na zorzę, ale ja przesadziłam i zabrakło mi trochę lżejszych ubrań.

Jeśli chcecie zrobić zdjęcia zorzy – koniecznie statyw!

Polub stronę
Pierwsza wyprawa do Azji we czwórkę

Pierwsza wyprawa do Azji we czwórkę

W ostatnie wakacje odwiedziliśmy słoneczną Sri Lankę. Uwielbiamy wyspy, a ponieważ wiele osób polecało nam właśnie Cejlon, wybór nie mógł być inny. Ten malutki kraj zachwycił nas różnorodnością krajobrazów, niesamowitymi (i najczęściej pustymi!) plażami, serdecznością ludzi i pełnymi słońca owocami, które smakowaliśmy każdego dnia, zazwyczaj już od samego rana. Cały wyjazd nie był jednak bajką, bo… sporo chorowaliśmy. Po raz pierwszy tak wiele. Problemy związane z nową florą bakteryjną dopadły nas już pierwszego dnia i chociaż wszystko było świeże i pyszne, przez pierwsze półtorej tygodnia nie było dnia, żeby cała nasza czwórka była zdrowa. Spotkaliśmy się za to z ogromną serdecznością ze strony Lankijczyków, którzy byli  niesamowicie wyrozumiali i pomocni (woda z kokosa zawsze najlepsza przy tego typu problemach!). A co zaskoczyło nas najbardziej – wypisane przez lekarza leki, dostaliśmy w aptece za darmo. Mamy nauczkę na przyszłość, żeby przyjąć jednak szczepionkę wspomagającą układ pokarmowy. Tym razem dostał ją tylko Piotrek i jako jedyny był zdrowy przez cały wyjazd. Przed kolejną wyprawą do Azji, na pewno zainwestujemy w nią wszyscy…

Continue Reading

Polub stronę
Nasz Mały Książę

Nasz Mały Książę

Czas mija, dzieci rosną. Za nami kolejne lato, kolejne podróże i kolejne tysiące zdjęć, które piętrzą się na dysku. Dziś choć jedno, na pożegnanie tych jesiennie słonecznych dni :)

Polub stronę
Szybki wypad w Tatry

Szybki wypad w Tatry

W ostatni ciepły weekend poprzedniego roku (a to wcale nie tak dawno, bo niecały miesiąc temu!) uznaliśmy, że dojrzeliśmy już do tego, żeby wybrać się w końcu gdzieś we czwórkę i pojechaliśmy w Tatry. Plany nie były specjalnie ambitne, ale nas zupełnie satysfakcjonowały. Z maluchami przeszliśmy przez Dolinę Strążyską, docierając do wodospadu Siklawica oraz wspięliśmy się przez Kalatówki na Halę Kondratową. Starszy Misiaczek dzielnie sam pokonał większość tras, a młodszy teleportował się z miejsca na miejsce, śpiąc słodko w chuście. Odwiedziliśmy też termy (zdecydowaliśmy, że maluszek nie będzie moczył się z nami, więc czas spędzał relaksując się na leżaczku i był z tego niesamowicie zadowolony).

Jak radziliśmy sobie we czwórkę? Całkiem nieźle, chociaż mnie przede wszystkim przerosła ilość bagażu. Zapakowani byliśmy, prawie że do granic możliwości naszego samochodu, a i tak pewnych rzeczy zabrakło.

Continue Reading

We czwórkę

We czwórkę

Piękna, słoneczna niedziela. Chcemy wybrać się w góry, ale od samego rana misiaczki dają nam nieźle popalić. Ledwie jeden skończy płakać, bo jest głodny, to drugi zaczyna, bo gdzieś zapodział mu się miecz świetlny, pierwszego boli brzuch, a drugi wpada w rozpacz, bo nie chce założyć jesiennych butów tylko sandałki… Przyznam szczerze, że w takich momentach coraz ciemniej widzę to nasze podróżowanie we czwórkę. W końcu udaje nam się wyjść o 16! Dobrze, że nie mieszkamy w centrum, bo w tym tempie dotarlibyśmy co najwyżej na osiedlowy plac zabaw. Gdy dochodzimy na naszą ulubioną polankę, słońce jest już nisko. Jeden misiaczek śpi spokojnie u taty w chuście, drugi uśmiechnięty próbuje złapać łażącego w trawie żuczka. Warto było, jest pięknie :)

Biedactwo

Biedactwo

Biedactwo, taki malutki, a już musi na spacery chodzić! – zareagowała na nasz widok pewna starsza pani. Gdyby tylko wiedziała co jeszcze go z nami czeka… cóż począć, rodziny się nie wybiera ;)

Mam nadzieję, że Wasz weekend był co najmniej tak samo cudownie słoneczny jak nasz :) My cieszyliśmy się nim tym bardziej, że znowu jesteśmy mobilni i to już we czwórkę :D

Góry Troodos

Góry Troodos

Plotki głoszą, że na Cyprze są też góry. Wybraliśmy się w nie na jeden dzień, żeby upewnić się, że istnieją, połazić trochę po szlakach i odwiedzić ukryte w nich maleńkie, kamienne miasteczka oraz klasztory. Tak jak się spodziewaliśmy, krajobrazy były często skaliste i wysuszone na wiór, ale co nas zaskoczyło, w wielu miejscach również fantastycznie zielone, zupełnie jak nasze Beskidy. Przeszliśmy się oczywiście do wodospadu Millomeris, który jest najwyższym wodospadem na Cyprze (jakże to szumnie brzmi, tym bardziej, że w tym wypadku to tylko 15 metrów ;) ). Samochodem można dojechać do parkingu odległego od niego o kilka minut drogi piechotą, ale my zdecydowaliśmy się całe szczęście na dłuższą, niespecjalnie wymagającą, a bardzo przyjemną trasę. Jej początek znajduje się po prawej stronie głównej drogi w miejscowości Platres, jakieś 200 metrów na północ od kościoła Faneromenis. Szlak początkowo schodzi w dolinę, a potem biegnie wzdłuż rzeki i wspina się znów do góry, żeby ostatecznie zejść w dół do wodospadu. Chwilami jest nawet dość stromo, ale trasa przygotowana jest doskonale i szczerze mówiąc, co nadal mnie dziwi, nasze Maleństwo, idąc nią bawiło się lepiej niż na wszystkich odwiedzonych przez nas plażach.

Continue Reading

Dzień 7

Dzień 7

W minionym roku fajnie było… chodzić razem po górach :)

Pierwsze zdjęcie Maleństwa

Pierwsze zdjęcie Maleństwa

Długi weekend minął nam fantastycznie. Były góry, słońce, ognisko i dobre towarzystwo. Nastąpił u nas również ważny przełom: Maleństwo zrobiło swoje pierwsze zdjęcie! Wygląda na to, że kolejka do naszego aparatu robi się coraz dłuższa, ale w sumie, może to i dobrze – nareszcie jest szansa na wiecej zdjęć w dorosłym składzie :D Jasne, nie jest jeszcze idealnie, ale myślę, że rokowania na przyszłość są całkiem niezłe, tym bardziej, jeśli Maleństwo zacznie w końcu patrzeć przez wizjer ;)

Niemożliwie Dumni Rodzice

Polska to brzydki kraj

Polska to brzydki kraj

Takie słowa słyszę dość często od moich znajomych. Znajomych Polaków oczywiście. W końcu nasze miasta takie szare, morze zimne, góry niskie, a ludzie brzydcy. Ostatnio jednak, odwiedził nas bliski znajomy, który jest zupełnie innego zdania. Powiedziałabym nawet, że wręcz tryska entuzjazmem, w sprawie tego jak wygląda nasz kraj. Gdy siedzieliśmy w niewielkiem knajpce, na naszym bielskim rynku, już po wypiciu pierwszego piwa, zaczął nas przekonywać:  „Wiecie co? Wakacyjna podróż po Stanach wyleczyła mnie ze wszystkich kompleksów. Zupełnie nie rozumiem dlaczego większość ludzi myśli, że Polska jest beznadziejna, a wszędzie poza nią jest lepiej. Mam wrażenie,  że sami nawzajem sobie to wmawiamy. Byłem ostatnio w Gdańsku i nie mogłem uwierzyć – przepiękne miasto, powiedziałbym nawet, że to taki nasz mały Amsterdam. Wrocław? Rozwija się tak szybko, że po pół rocznej nieobecności ciężko go rozpoznać. W Warszawie budują świetnie zapowiadający się Warsaw Spire, który w końcu może zupełnie zmienić wizerunek naszej stolicy. Coraz lepiej prezentują się też mniejsze miejscowości. Zobaczcie – tu, w Waszym mieście, jest tyle wspaniałych architektonicznie budynków! Oczywiście większość trzeba odnowić, ale te już odnowione prezentują się rewelacyjnie. Do tego fenomenalne Mazury, malownicze Bieszczady, Tatry… Naprawdę, niedługo nie będzie po co jechać za granicę! A powiedzcie, czy widzieliście kiedyś Dolinę Chochołowską, w czasie, gdy kwitną w niej krokusy?!” Kurcze, głupia sprawa, nie widzieliśmy. Objechaliśmy świat dookoła, a krokusów w Chochołowskiej, do której mamy 2 godziny drogi, nie widzieliśmy… Postanowiliśmy nie być już dłużej ignorantami i nadrobić tę niewybaczalną zaległość, więc gdy w zeszłym tygodniu pojawiła się pierwsza wiadomość o krokusach, zebraliśmy się i pojechaliśmy. Jak było? Chyba nie muszę pisać. NIGDY, NIGDZIE nie widziałam czegoś takiego. I powiedzcie mi, gdzie znajdę drugą taką polanę? Chyba nawet fioletowa krówka Milka, hasająca po bawarskiej alpejskiej polance, nie byłaby takim zjawiskiem ;)

Continue Reading